sobota, 30 stycznia 2016

Bezskutecznie poszukując sensu

Nigdy nie czytałem blogów. Raz jeden w życiu, mój potencjalny partner w interesach zaproponował mi pisanie czegoś na kształt bloga o Berlinie widzianym oczami emigranta. Miało być świeżo i ciekawie, a wyszło jak zawsze. Czyli nie wyszło. Partner w interesach okazał się dupkiem. Z gracją wyrzucił mnie za burtę, nie zapominając jednak wcześniej wsłuchać się w kilka pomysłów na potencjalny sukces. Fakt, że wyleciałem z tej łajby drugi raz z rzędu świadczy albo o wyjątkowym sukinsyństwie kolegi, albo powinienem nosić przypiętą do zadka kartkę z napisem: „Kop śmiało. Naiwniak”. Biorąc pod uwagę entuzjazm, z jakim wcześniej ponownie wchodziłem do tej samej wody, powinienem dać światu przykład i jakoś sam się skopać. Choćby piętą. Da się przecież.
Kiedyś pewnie nie wytrzymam i kilka słów poświęcę koledze. Warto. Będą to dosadne słowa z dużą przewagą tych na „ch”. Ale nie o tym ma być blog.
A o czym? Cholera… Skąd mam wiedzieć? Przecież nie czytałem blogów. Nawet nie wiem czy można tu przeklinać. Przypomina mi to jedno ze sztywnych spotkań w dobrej restauracji. My (kolega – świnia, kolega kolegi – świni i Wasz naiwniak entuzjasta) oraz oni (potencjalny klient z wizją, jego złotousty wspólnik i cycata żona wspólnika). Gładkie słowa fruwały nad stołem uginającym się od wyszukanego jadła. Słowa jeszcze bardziej wyszukane, niż to jadło. Dużo wyjątków, zapożyczeń z angielskiego, łaciny. Staranne artykułowane końcówki. Dowcipy. Puenty. Pusty profesjonalizm rodem z książek dla menedżerów klasy „C”. Nagle trzeba było zamówić napoje. Na stole wylądowały soki, cola, woda („z cytrynką proszę i kilkoma kostkami lodu”). Pewnie znalazłaby się i herbata z owoców poszycia puszczy brazylijskiej, tylko było za gorąco. Koniec spotkania, uściski rąk, okrągłe zdania. Dziesięć minut później – piwo pite duszkiem na wrocławskim rynku. Jedno, trzecie, siódme… Potem kilka shotów.
A na spotkaniu? Nikt nie wiedział czy wypada. Skoro wy colę, to my wodę. Założę się, że gdy tylko opadł kurz po naszych okrągłych słowach – tamci też ruszyli w tango. Nawiasem mówiąc ze spotkania zapamiętaliśmy tylko mocno wyeksponowany atrybut żony wspólnika. A może to była żona klienta? Nie pamiętaliśmy. Kilkaset kilometrów w jedną stronę, by pogapić się (ukradkiem) na cycki starszej pani. Sami widzicie.
Szlag! Odchodzę od tematu. Tematu, którego nie określiłem. Jednak skoro czuję wewnętrznie, że odchodzę, to na pewno tak jest. Co tu robię?
A uzewnętrzniam się. Po prostu. Przez lata puchłem tysiącami doświadczeń. Byłem jak gąbczasty Spongebob nasiąkający życiem. Osiągałem wyżyny, by chwilę później szorować tyłkiem po ostrych kamieniach, ciągnięty za kostkę przez beznadzieję. Wzlatywałem ku szczęśliwym niebiosom, by okazało się, że to tylko podskoki na trampolinie żenady.
Czuję, że eksploduję, jeśli nie wyleję gdzieś tego wszystkiego. Bez ogródek, półgębka, bo i kogo tu oszukać? I po co?
Naiwnością jest sądzić, że ktoś to będzie czytał. Poza mną samym. Ale wiem, że jeśli nie napiszę – przepadnę. O cholernym gonieniu za jakimś sensem, o tęsknocie za czymś, czego nie da się określić, o życiowym kieracie, nienawiści, miłości, śmierci, ludziach, Internecie i realu, byciu szefem i bezrobotnym, bogatym i bezdomnym, lenistwie, kłamstwie i prawdzie, muzyce i ciszy, emigracji. Duchach? Seksie? Polityce? Sporcie? Trumnie? Facetach i kobietach? Szczęściu – czymkolwiek jest? Czemu nie. Byle szczerze.
Pytałem kogo tu oszukać. W sumie siebie najłatwiej, nie? Tylko po co…