wtorek, 2 lutego 2016

Życiowy paraliż postępowy

Żyję, więc piszę.
Wpadam w pułapkę zastanawiania się nad tym, o czym chciałbym dziś napisać. Irytujące podwójnie: nie takie było moje założenie blogowania i nie taki deal miałem z potencjalnymi czytelnikami, Dla ścisłości: nie miałem żadnych założeń, a jedyny układ z czytelnikami, to szczerość.
Wróć! Posiadanie czytelników to nie założenie, a pobożne życzenie. Czyli się nie liczy.
Są pierdyliardy spraw i rzeczy, jakie chciałbym poruszyć. I tak sobie myślę, że takie uczciwe blogowanie przypomina trochę sytuację kobiety, która zdaje sobie sprawę, że emerytowany sąsiad nie tylko posiada lornetkę, ale do tego nie waha się jej regularnie używać. Mimo to kobieta nie korzysta z zasłon, rolet czy choćby staroświeckich szlafroków i ręczników. 
Dlaczego piszę o kobiecie? Jakoś trudno mi wyobrazić sobie, by po drugiej stronie ktoś trzymał lornetkę, gdyby to facet opuścił spodnie do kolan, a potem jeszcze podrapał się pod pachą. Nie da rady...
Nie chcę myśleć o tym co i jak będę pisał. Wolę wystawić się pod obstrzał lornetkowego spojrzenia. Choćby z opuszczonymi spodniami.
Dlaczego zaprząta mi to głowę i mąci umysł? Bo do cholery zawsze trzeba było w życiu być kimś. Nie w sensie osiągniętej pozycji. Raczej być jakiś. Określony. Nie jest to może samo w sobie najgorsze, jednak zazwyczaj to nie my, a inni ludzie formują nas, niczym glinę na podobieństwo wlasnych oczekiwań. A my się tym zabiegom poddajemy. Hola, hola, uogólniam i moralizuję. Żadne "my". To ja się poddaję.
 Trzask! Łatka przyklejona. Wbrew pozorom nie tylko łatka złodzieja, krętacza czy kłamcy naznacza człowieka.
"Zdolny". Pamiętam po dziś dzień pewne wydarzenie. Był taki czas, kiedy w podstawówkach chodziło się w fartuszkach (moja klasa musiała nosić do tego jaskrawo pomarańczowe kołnierzyki w białe grochy; dzisiejsze uczennice zemdlałyby na sam widok). Owym "zdolnym" przyszywali półokrągłe czerwone tarcze z napisem: "Wzorowy uczeń".
Pewnego dnia pani szatniarka miała zły dzień. Może była to alergia na wszędobylski kurz, może paliła ją zgaga, może pośliznęła się na resztce bułki z paprykarzem szczecińskim, zostawiając na podłodze śmierdzący ślad, a może po prostu nie cierpiała rozwrzeszczanych gówniarzy. Nieistotne. Na koniec zajęć wpadła w środek tłoczącego się pod szatnią mrowia dzieciarni i poczuła w sobie zew walki. Była Wielkim Księciem Litewskim pod Grunwaldem. Napoleonem pod Austerlitz. Bezimiennym husarzem pod Wiedniem. Arturem Szpilką w którejś z wygranych walk.
Nagle, moja czerwona tarcza zahipnotyzowała ją. Stałem się jej Davidem Coperfieldem. Jej Dynamem. Kaszpirowskim. Zamarła. Zmrużyła oczy, jakby usiłowała sobie przypomnieć coś ważnego. "Ty!" - wrzasnęła. Czar prysł. "Ty gnoju. Mały oszuście". Teraz to ja wrosłem w ziemię. Niemal czułem, jak zapuszczam korzenie. "Ty! Wzorowy!" Jeśli można było cokolwiek wymówić z większą pogardą, to na pewno nie wtedy i nie przez nią. Nawet jako dziecko czułem, że ta pani nie chce mi składać gratulacji i dopytywać o wysokość średniej ocen. Faktycznie, nie chciała. Potrzebowała łupu. Ofiary. Trofeum. Głowy, którą mogłaby ściąć i przyszpilić do ściany w swoim obskurnym gabineciku, by napawać się jej widokiem podczas siorbania ze szklanki zdobycznej herbaty z fusów. Szybkim ruchem sięgnęła tarczę i oderwała ją razem z połową rękawa. "Teraz jest w porządku" - syknęła z satysfakcją. Pomyślała jeszcze chwilę, zapewne nad formą pożegnania. "Won!". Forma nie okazała się, jak widać, jakaś wyszukana.
Najbardziej jednak pamiętam finał. Tak, finał, bo to było preludium, po którym miała miejsce aria przesłuchań i wyjaśnień, by wybrzmiało właśnie grande finale.
Stanąłem w tejże szatni, a topograficznie ściślej rzecz ujmując, w pomieszczeniu mojej pogromczyni, mojej Nemezis, która właśnie kończyła siorbanie kolejnej herbaty i z tryumfalnym brzdękiem odstawiła brudną szklankę na obtłuczony spodeczek. "No"? - zagaiła w swoim mniemaniu subtelnie i wdzięcznie,
Zza pleców wysunąłem bukiet goździków. "Chciałbym najmocniej panią przeprosić. Proszę przyjąć te kwiaty. Jest mi bardzo przykro z powodu mojego niewłaściwego zachowania". Poszukujecie dowodów na istnienie obcej cywilizacji? Opuśćcie obserwatoria, odejdźcie od teleskopów! Tam, w tym zatęchłym pomieszczeniu, w podziemiach Szkoły Podstawowej nr 9 przemówił we mnie obcy. Poruszał moimi ustami. Wydobył z mojej krtani głos. A potem zmusił do postawienia kroku. Jednego. Drugiego. Szur! I już. Moja dłoń podała czerwone goździki. A przysięgam! Nie ja nią kierowałem!
Chyba właśnie wtedy pierwszy raz w życiu poczułem pulsowanie policzków i wiedziałem, że przybierają odcień purpury. Moja Kali, Artemida, moja Grimoire błysnęła żółtymi zębami, do których przykleił się mały herbaciany, czarny fus. "No" - była najwyraźniej fanką jednosylabowej komunikacji. "Daj. Idź. Won!".
Czerwona tarcza razem z obrzępolonym fragmentem rękawa już na zawsze przepadła w odmętach historii mojej edukacji i mojego życia.
Nie to jednak było dla mnie Golgotą tego dnia. Całe popołudnie wypełniło mi tłumaczenie owego "niewłaściwego zachowania" przed ławą przysięgłych osób, które razem z mianem wzorowego ucznia przyszyły mi łatę "zdolnego" i "dobrego." W pakiecie dostałem również bagaż oczekiwań, którym należy sprostać, "choćby nie wiem co". Taką redutę zachowań, której broni się do ostatniej kropli... A ja za cholerę nie rozumiałem, o co właściwie chodziło? Nie dane mi było poznać przewinienia, poza lakonicznym "Nie tego się po Tobie spodziewaliśmy".  To był mój pierwszy raz. Moja utrata psychicznego dziewictwa, gdy stałem sparaliżowany nie potrafiąc wytłumaczyć, że nie jestem niczemu winien. To wtedy pierwszy raz zostałem porażony oczekiwaniami. Strachem, że oto - nie wiedząc czemu - ich nie spełniłem. Pozostało zakupić kwiaty, ubrać twarz w minę skruszonego przestępcy i ruszyć przed siebie.
W tym roku, mnie, dorosłemu już facetowi, udało się chyłkiem zakraść do lochów mojej pierwszej Alma Mater. Właśnie tam. Nie do klas, sali gimnastycznej, toalety, pokoju nauczycielskiego. Stanąłem przed boksami z krat, za którymi kryły się znane mi z dzieciństwa wieszaki. Ten sam smród trampek. Zaduch, kurz unoszący się nad zaniedbaną podłogą. Szatniarka już chyba nie żyje. Przepadła też tarcza.
Została łatka. Naturalnie każdy przykleja mi coraz to inną, już nie tylko "zdolny". Życie pisze kolejne scenariusze. Opiszę je, spokojnie. Pojawiają się nowe wyzwania. I nowi ludzie, nowe ławy przysięgłych.
Ale paraliż ciągle jest ten sam.

2 komentarze:

  1. Jakże ta stęchła szatnia jest mi bliska i znana!!! Łaty niestety też...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń